To miała być zwykła rozprawa sądowa w mieście Płocku, ale czy nią była? Czy to gwałt czy
nie-gwałt? Czy to cnota czy nie-cnota?
Pewien prokurator, trwale zainteresowany płcią piękną, w szczególności dociekliwą dziennikarką śledczą oskarża gwałciciela, osobiście dokumentując obronę własną. Zramolały sędzia prowadzi sprawę w sposób budzący oszołomienie i paraliż mowy. Dziennikarka podczas procesu rozmawia z własną broszką i rozpoznaje grecki profil dawnej sympatii, która umiała dobrze pływać.
A w tle majaczą silne kanty i machloje wysoko postawionych urzędników i ich złotych dzieci – i wszystko to w uroczej atmosferze głębokiego PRL-u.
O poglądach i uczuciach Patrycji Kajtuś, rzecz jasna, nie miał najmniejszego pojęcia, zręczniej od niego umiała je ukryć. Tak naprawdę leciała na niego i wściekła była, że ze swoim leceniem musi się ukrywać, inaczej bowiem dziwkarstwo amanta wzięłoby górę i spowodowało okropne skutki. Zabiłaby go albo co.